środa, 31 sierpnia 2016

Jefferson Bass - Kości z Awinionu

Pod pseudonimem Jefferson Bass kryje się dwóch panów. Pierwszym z nich jest Jon Jefferson, który jest dziennikarzem, filmowcem, a także dokumentalistą. Drugi to Bill Bass, światowej sławy antropolog sądowy, założyciel legendarnego Ośrodka Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee, czyli Trupiej Farmy.
 
Chyba najlepsza część jeśli chodzi o przetłumaczone na polski tomy cyklu Trupia Farma. Być może na moją ocenę wpłynął sentyment - mam słabość do książek z nawiązaniem historycznym - zwłaszcza czasów późnego średniowiecza i renesansu.

Nie sądziłam, że trafię na współczesną książkę, o współczesnych czasach z nawiązaniem historycznym, która jest kolejną z serii i dziwnym trafem wspomina o Filipie Pięknym, templariuszach i Jacquesie de Molay! Takie piękne rozpoczęcie książki i taka miła niespodzianka! Królowie Przeklęci (zarówno książki jak i historyczne postacie) w dalszym ciągu mnie fascynują i z radością czytam kolejne wzmianki o tej dynastii. Duży plus dla panów Jeffersona i Bassa. Oczywiście było to mini wspomnienie, ale sam powrót do czasów, w których papieże urzędowali w Awinionie był mocną stroną tej książki.

Bill dostaje dość dziwną wiadomość w sprawie Mirandy (która została poproszona o "konsultację" w sprawie kości znalezionych we Francji), która sprawia, że rzuca wszystko i leci do Europy (co za niesamowite poświęcenie dla współpracownika i asystentki!). Okazuje się, że Miranda wciągnęła go w bardzo ciekawe i dość niebezpieczne przedsięwzięcie. Francuski archeolog Stefan znalazł zamurowany szkielet w czternastowiecznym pałacu. Sytuacja jest o tyle dziwna, że na kościach są charakterystyczne nacięcia i skaleczenia - takie uszkodzenie kości mogło powstać w jednym wypadku. Wypadku, który miał miejsce 2 tysiące lat temu i który dał początek jednej z największych religii świata. Nasi bohaterowie odkryli, że szkielet należał do człowieka, który został ukrzyżowany. Tylko pozostaje jedno najważniejsze pytanie - kiedy? Czy to ciało Jezusa Chrystusa? Jeśli tak, to co ze zmartwychwstaniem i wniebowstąpieniem? A jeśli to dużo "młodsze" zwłoki? Jeśli ktoś w XIV wieku odtworzył śmierć Jezusa i tym samym torturował jakiegoś człowieka i zamurował jego ciało, by ukryć zbrodnię?
Bill ma tutaj trudny orzech do zgryzienia. Sprawa nabiera rumieńców, gdy okazuje się, że komputerowo odtworzony i przybliżony (na podstawie budowy czaszki) wygląd twarzy denata łudząco przypomina wizerunek umieszczony na Całunie Turyńskim.

Dodatkowo Jefferson i Bass zapoznają nas z historią malarza - Simone Martiniego, który pracował w Awinionie i który odegrał jedną z ważniejszych roli w śledztwie prowadzonym przez Billa i Mirandę. Postać dość ciekawa, ale oczywiście wcześniej nigdy o nim nie słyszałam... wiec niech mi ktoś powie, że książki nie kształcą i nie dowiadujemy się z nich nowych rzeczy!

Rzecz jasna książka byłaby nudnawa, gdyby wszystko było takie proste i Brockton z Mirandą ot tak rozwiązaliby sprawę pochodzenia kości. Sprawy związane z bardziej "ludzką" stroną Jezusa zawsze budziły kontrowersje i wręcz agresję w niektórych środowiskach. Czasem nawet książki, czy filmy o takiej tematyce budziły powszechny... bulwers i lincz.Wystarczy wspomnieć "Kod da Vinci" Dana Browna, czy film z Banderasem "Pytanie do Boga" (który szczerze mówiąc jest dość podobny do tej historii, mimo że scenariusz powstał na podstawie zupełnie innej książki).
Brockton wplątał się w niebezpieczną grę (która ponownie jest zainicjowana przez stróża prawa! Myślałam, że tym razem, po akcji z FBI w poprzednim tomie, Bill jest trochę mądrzejszy) - ktoś chce kupić kości i wykorzystać je w swojej "sekcie". Ach gdyby tylko chodziło o zwykłe przehandlowanie szkieletu! Ten sam człowiek został wcześniej oszukany przez Stefana i odpłacił mu się za zdradę i oszustwo. Francuski archeolog zakończył żywot w ten sam sposób, co właściciel odnalezionego szkieletu...

Co mogę powiedzieć jeszcze? Dziwne, że autorzy postanowili trochę zamieszać w relacjach Mirandy i Billa. Przez całe dwa poprzednie tomy nic nie wskazywało na jakieś głębsze relacje. Czy to francuski klimat tak podziałał na Billa? A może nadmierne zainteresowanie Mirandą, które na każdym kroku okazywał Stefan? Nie mnie oceniać, chociaż było to trochę dziwne. No i scena biednej Mirandy, która przyszła się wyspać do jego pokoju... ach! Parafrazując genialny tekst ze "Złodzieja Kości" - co w takiej sytuacji zrobiłby sir Galahad?!

Zapraszam także do zapoznania się z moją recenzją poprzedniej części o Billu Brocktonie, czyli "Złodziej Kości"-> LINK

Ogólna ocena 9/10

środa, 17 sierpnia 2016

Karin Slaughter - Niewidzialny

Karin Slaughter to amerykańska pisarka i autorka powieści kryminalnych. W większości jej książki tworzą serie - zaczynała od "Hrabstwa Grant", gdzie głównymi bohaterami byli policjant Jeffrey Tolliver i jego była/obecna żona, lekarka Sara Linton. Następnie zajęła się agentem specjalnym pracującym dla policji stanowej, czyli Willem Trentem.

Długo wyczekiwana książka. Już traciłam nadzieję, że w końcu przeczytam coś o Trencie. O Willu, o Sarze i Lenie, o wszystkich razem - kto co woli, do koloru, do wyboru, bo przecież Slaughter jako jedna z nielicznych (jeśli nie jedyna?) pisarek połączyła dwie serie w jedną i stworzyła tym samym (oczywiście w moich oczach) małe arcydzieło.

Co można powiedzieć o "Niewidzialnym"? Książka z pewnością jest inna niż poprzednie. Ciekawsza, bardziej ponura i emocjonująca. Jedyne, co mogłabym jej zarzucić to... chwilami autorka wprowadzała mały chaos, gdy cofała się całymi rozdziałami do wydarzeń sprzed mocnego początku opowieści. Niby każdy taki rozdział opatrzony był określnikiem czasu, jednak trochę wybijałam się z rytmu.
I - co ważne - już od pierwszych stron ogarnęła mnie melancholia, gdy tylko pojawiło się to nazwisko... nazwisko, z którym kilka tomów wcześniej w tak przykry sposób rozstała się Slaughter - Jeffrey Tolliver... W sumie autorka tak długo kazała mi czekać na ten tom, że już zapomniałam o związku jego syna i Leny. Miłe i jednocześnie przykre przypomnienie. W zasadzie Jeff był tutaj dość często przywoływany - autorka w ten sposób chciała przypomnieć (albo i wyjaśnić tym, którzy dotąd nie mieli okazji czytać jej książek) skąd wzięła się ta wrogość w relacji Leny i Sary.

Przez większą część powieści zastanawiałam się, kim jest tytułowy "Niewidzialny" (podejrzewałam, że chodzi o Willa, jednak tok wyjaśniający, dlaczego to właśnie on, był trochę niewłaściwy) i jak zawsze odpowiedź na pytanie, była przygnębiająca i sprowadzająca brutalnie na ziemię. Agent Specjalny Will Trent zawsze był pokrzywdzony przez los. Nie dość, że wychowywał się w domu dziecka, nie dość, że praktycznie całe jego ciało pokryte jest bliznami z dziecięcych lat, gdzie znęcano się nad nim fizycznie, to jeszcze los doświadczył go niezbyt przyjemną... "przypadłością" - jest wręcz galopującym dyslektykiem, co, jak wiemy, potrafi w ekstremalnych warunkach sprawić, że życie będzie piekłem i pasmem upokorzeń. Trent jest szykowany i wyśmiewany nie tylko przez swoją szefową, która uwielbia mu dogryzać i przypominać mu o jego "ułomności", ale też przez innych policjantów (którzy nie byli świadomi, że Will jest dyslektykiem), gdy np. nie potrafi podać numeru rejestracyjnego podejrzanego samochodu (też bym nie potrafiła, gdybym czytała 10-15 razy wolniej niż normalny człowiek i z większym trudem niż 10 letnie dziecko, a dodatkowo moje oczy dostawałyby oczopląsu od literek i cyferek które złośliwie przeskakiwały i mieszały się ze sobą).

W tej części, ku niezadowoleniu Sary, autorka ponownie krzyżuje drogi Willa i Leny. I znowu Lena ma poważne kłopoty. Czyli w zasadzie nic nowego.. poza faktem, że to jednak nie była jej wina (jak np. w przypadku śmierci Jeffreya). To nie nalot na melinę dilerów i narkomanów był powodem jej nieszczęść. To nie jej zaciętość i obsesyjna chęć ujęcia bosa narkotykowego Sida Wallera, doprowadziła do ataku na jej rodzinę.
Lena i jej mąż (jak wcześniej wspomniałam pasierb Sary) zostają zaatakowani w swoim domu przez nieznanych sprawców. Ciężko ranny Jared wyzwala w Lenie mordercze instynkty - atakuje swoich oprawców i cudem nie zabija obydwu mężczyzn. W ostatniej chwili zostaje powstrzymana przez Trenta. Tylko dlaczego Will pojawił się w jej domu? Skąd u niego to dziwaczne (w porównaniu z jego staroświeckim, trzyczęściowym garniturem) ubranie? No i przede wszystkim, co robił w towarzystwie tych zbirów? A może ma to związek z tajną operacją Willa, który infiltrował środowisko dilerów i powoli zbliżał się do tajemniczego Wielkiego Białasa? Jaki związek ma z tym wszystkim poważany i zasłużony naczelnik policji Lonnie Gray i jego zmarły na białaczkę syn?

Rzecz jasna nie byłabym sobą, gdybym nie uznała, że moją ulubioną postacią jest Trent. Dlaczego? Pewnie dlatego, że jest trochę... pierdołowaty, a jednocześnie męski i wybitnie zaradny (już nawet nie chodzi o oszukiwanie wszystkich wokół, że nie ma się żadnych dysfunkcji, ale i do majsterkowania miał głowę i znał się na policyjnej robocie... i tak dalej). Być może dlatego, że jest doświadczony przez życie i do wszystkiego ma niestandardowe podejście - i reaguje na krzywdę (zwłaszcza dzieci) z tak ujmującą złością i frustracją, że nie sposób nie czuć do niego sympatii. No i tak całkiem żartobliwie jest, jak to mówię "ułomny społecznie, jakby miał lekkiego Aspergera" (czyli coś, co znam z autopsji, bo mam znajomego o podobnym zachowaniu). A o cóż mi chodzi? Najlepiej posłużyć się cytatem:
"- Więc między nami wszystko w porządku - zapytał Will.
Sara zacisnęła wargi, żeby zdusić słowa, które cisnęły jej się na usta.
- Oczywiście, że tak.
- To dobrze. - Will opadł ciężko na oparcie krzesła, jego ulga była niemal namacalna. Nie po raz pierwszy Sara zastanawiała się, jak mężczyzna, który przez całe dorosłe życie rozwiązywał zagadki kryminalne, może być tak tępy w życiu prywatnym."

Genialna opisy, przemyślenia, wyraziste postacie i przede wszystkim wciągająca fabuła - czyli wszystko to, do czego przywykłam czytając książki Karin Slaughter. Tym razem również mnie nie zawiodła. Czytałam Niewidzialnego z niewyobrażalną przyjemnością i nie mogę doczekać się kolejnej dawki historii Willa. Oby jak najszybciej i równie dobrze, jak do tej pory!

Ogólna ocena 10/10

czwartek, 11 sierpnia 2016

Jefferson Bass - Złodziej Kości

Pod pseudonimem Jefferson Bass kryje się dwóch panów. Pierwszym z nich jest Jon Jefferson, który jest dziennikarzem, filmowcem, a także dokumentalistą. Drugi to Bill Bass, światowej sławy antropolog sądowy, założyciel legendarnego Ośrodka Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee, czyli Trupiej Farmy.
 
Druga część z cyklu Trupia farma, chyba była trochę gorsza od pierwszej. Chociaż obstawiam, że to kwestia gustu. Jeśli ktoś woli czytać o przeszczepach organów i czarnym rynku, gdzie handluje się nerkami, rękami, w zasadzie każdą częścią ciała nadającą się do przeszczepienia, z pewnością zadowoli się tą pozycją.

Główny bohater Bill Brockton zostaje wciągnięty przez FBI w tajną operację - ma pomóc zdobyć obciążające dowody przeciwko Raymondowi Sinclairowi - mężczyźnie, który zdaniem federalnych handluje zwłokami i częściami ciała i pracuje w podejrzanej organizacji o nazwie Centrum Tkanek i Usług Okołotkankowych. Wszystko musi odbyć się dyskretnie, Bill nie powiadamia o sytuacji nawet swojej asystentki i poniekąd przyjaciółki Mirandy. Dodatkowo musi borykać się z problemem, który nie daje mu spokoju od czasu wydarzeń z poprzedniego tomu - co będzie z Garcią? Co z rękami tego świetnego patologa? Czy znajdzie się rozwiązanie w postaci protez dłoni? A może przeszczep dużego palca nogi w miejsce kciuka? Czy na pewno hieny pokroju Sinclaira nie mają w zanadrzu jakiegoś projektu, który pomógłby przyjacielowi Billa?

Brockton ryzykuje nie tylko swoje dobre imię, ale i karierę naukową - gdyby władze uczelni i komisja etyczna dowiedziała się, że umawiał się z Centrum Tkanek i Usług Okołotkankowych i za pieniądze przekazywał im odcięte kończyny z ciał leżących na Trupiej Farmie, nie miałby zbyt wielu okazji do wytłumaczenia, że to wszystko było tylko prowokacją przygotowaną przez FBI. Przecież nawet Miranda uznała, że Bill jest zwykłym, nieetycznym... dupkiem i w zasadzie można powiedzieć "cmentarną hieną".
Dodatkowo mężczyzna chyba nie brał pod uwagę jak ryzykowne działania podjął - ktoś czyhał na jego życie, znalazł się pod ostrzałem, gdy udał się na pieszą wycieczkę i o mały włos a pożegnałby się z życiem i stał się ofiarą hipotermii. No i nie można zapomnieć, że był też szantażowany zdjęciami. Owszem były upozorowane i wyrwane z kontekstu, jednak nikt nie "kupiłby" wytłumaczenia, że doktor Brockton znalazł się w jednym z domów publicznych w Vegas tylko po to, by dobić targu i dostarczyć obciążające dowody dla FBI.
Dodam także, że scenka w burdelu o pięknej nazwie "Biblioteka" - bo takie rzeczy tylko w szalonym Vegas! - była chyba najbardziej rozbrajającą akcją całej książki. No i ten genialny Bill i jego reakcja - "Kobieta była pod spódnicą zupełnie naga. Dobry Boże - pomyślałem rozpaczliwie i dość absurdalnie - co by zrobił sir Galahad?". No właśnie! Co zrobiłby sir Galahad, gdyby bardzo przypadkowo musiał siedzieć w domu publicznym i jedna z dziewczyn zaczęłaby tańczyć i robić striptiz? No hmmm...

W książce jest dużo humoru i ciekawych przemyśleń, poruszane są interesujące kwestie związane z transplantacją, zgodą na pośmiertne pobranie organów, czy oddania swojego ciała na cele naukowe, a także etyczne problemy, z jakimi trzeba się zmierzyć w takich sytuacjach. Dodatkowo można poczytać o metodach wykorzystania ludzkiego ciała i przeróżnych pomysłach, które to ciało mogą zastąpić. Kto by pomyślał, że ktoś ma aspiracje na tworzenie sztucznych kości, które z powodzeniem imitowałyby prawdziwe elementy kończyn.

Zapraszam także do zapoznania się z moją recenzją poprzedniej części o Billu Brocktonie, czyli "Kości Zdrady" -> LINK

Ogólna ocena 9/10

niedziela, 24 lipca 2016

Camilla Lackberg - Księżniczka z lodu

Camilla Lackberg jest szwedzką autorką powieści kryminalnych. Urodziła się i dorastała w miasteczku Fjällbacka, które stało się jednocześnie rodzinnym miastem bohaterów jej powieści. Jest absolwentką Szkoły Ekonomii i Prawa Handlowego w Göteborgu, gdzie studiowała ekonomię.

Pierwsze spostrzeżenie, które ciśnie mi się na usta praktycznie od samego początku do końca książki, zawiera się w jednym słowie - przereklamowanie.
Camilla Lackberg uznawana jest za jedną z najlepszych pisarek skandynawskich. Na okładce jej książki możemy przeczytać "To najlepsza po trylogii Millennium Stiega Larssona powieść kryminalna!", "[...] uznawana za nową królową skandynawskiego kryminału." Czy aby na pewno mówimy o tej samej autorce? Czy właśnie skończyłam czytać książkę Królowej Kryminału? No... no chyba nie!

Przede wszystkim książka jest przegadana - cała masa bezsensownych, ciągnących się w nieskończoność opisików czynności, które ani nie są ciekawe, ani nie wnoszą niczego do historii... ot taki zapychacz kolejnych i kolejnych kart powieści. Dodatkowo same postacie są... tak troszkę infantylne? Romansik Eriki i Patrika? Zachowanie typowe dla pary nastolatków, która nigdy z nikim nie była i nie wie, co się robi. Dorośli ludzie a zachowują się przed randką, jakby mieli się spotkać z UFO. Trochę żenujące i jakościowo tragiczne. Tak samo jak te... reakcje na proste, zwykle, popularne, codzienne (i tak dalej...) czynności typu zakończenie rozmowy słowami "pa, buziaki". Jak czytałam, że któreś z nich się zarumieniło na te słowa i poczuło coś tam to... ugh! dziecinada, która nie przystoi ludziom w ich wieku...

To niby kryminał, a bardziej przypomina to powieść obyczajową, gdzie głównym tematem nie jest śledztwo w sprawie morderstwa Alex (a później w sprawie "zabójstwa" Andersa), a rozterki życiowe Eriki - żałoba po śmierci rodziców, kłopoty z domem odziedziczonym po rodzicach, troska o siostrę, która żyje z despotycznym mężem i przy okazji damskim bokserem, śmierć przyjaciółki z dawnych lat, problemy zawodowe z pisaniem książki, romans z mężczyzną, którego znała w młodzieńczych latach. Blablabla... a gdzie tu miejsce na jakiś dreszczyk emocji? Gdzie miejsce na trzymające w napięciu zwroty akcji? Gdzie prawdziwe policyjne śledztwo?
Po czymś, co szumnie nazywa się "najlepszą powieścią kryminalną po Millennium", można spodziewać się o wiele, wiele więcej!

Najgorsze w tym wszystkim było to, że z każdą kolejną stroną Lackberg w moich oczach stawała się coraz bardziej oczywista. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała taką sytuację, że czytając książkę, podejrzewam (a raczej wiem!), co stanie się za 10-15 stron. Zgadywałam praktycznie bezbłędnie powiązania Alex z zaginionym przed laty synem Nelly Lorentz, nie było dla mnie problemem rozszyfrowanie tego, dlaczego wraz z rodzicami praktycznie z dnia na dzień opuściła Fjällbackę, ani kim tak naprawdę jest Julia. Myślę, że gdybym nie była tak zdruzgotana treścią i formą, z pewnością rozszyfrowałabym postać zabójcy (a raczej zabójczyni) o wiele szybciej niż Patrik... co nie zmienia faktu, że i ten element dał się przewidzieć. Podobnie jak to, co stało się z Nilsem.

Na koniec jeszcze muszę ponarzekać na inne postacie, które na szczęście były tylko drugoplanowe - siostra Eriki... denerwująca, mdła, szara myszka, która dała się zdominować jakiemuś palantowi. Dalej... ten głupi, bufonowaty Mellberg z tupecikiem na głowie... tragiczna postać, opisy jego osoby jeszcze gorsze. Mężuś zabitej Alex? No cóż... bez komentarza.
Jedyną dość interesującą postacią był Jan - przybrany syn Nelly. Być może dlatego, że miał zadatki na psychopatę i udowodnił to kilka razy w tej książce.

Jako, że słyszałam, iż Lackberg w kolejnych częściach zrobiła znaczący progres - nie powstrzymam się i jednak sięgnę po kolejne tomy (licząc na to, że opinie nie były zwykłymi banialukami...).

Ogólna ocena 6/10

środa, 20 lipca 2016

Jefferson Bass - Kości zdrady

Pod pseudonimem Jefferson Bass kryje się dwóch panów. Pierwszym z nich jest Jon Jefferson, który jest dziennikarzem, filmowcem, a także dokumentalistą. Drugi to Bill Bass, światowej sławy antropolog sądowy, założyciel legendarnego Ośrodka Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee, czyli Trupiej Farmy.

"Kości zdrady" stanowią... no właśnie... teoretycznie stanowią czwarty tom cyklu o doktorze
Billu Brocktonie, jednak jeśli spojrzeć na ilość wydanych w Polsce książek tego duetu, ta pozycja może być uznana za tom otwierający "przygody" głównego narratora cyklu, czyli samego doktora B.

Tak bardzo wstyd przyznać, jakie mam braki w historii najnowszej. Oak Ridge? Projekt Manhattan? Niby nazwy znajome, niby gdzieś dzwoni, ale nie wiadomo, w jakim kościele...
Dlatego tym bardziej się cieszę, że końcu udało mi się upolować tę książkę i nadrobić braki (częściowo Jefferson/Bass mnie uświadomili, częściowo zasięgnęłam informacji w internecie... i dowiedziałam się także, że przy tym projekcie brała udział pani Göppert-Mayer, która nie dość, że ma w moim mieście rodzinnym ulicę, to jeszcze urodziła się kilkaset metrów od mojego domu... taki tam miły akcent).

Przede wszystkim nie jest to typowy kryminał/thriller, przynajmniej w moim uznaniu. Wszystko jest opisywane tak jakby z innej perspektywy. Często mówi się, że "filmy/książki nie pokazują prawdy o policji/śledztwach/kryminalistyce", a czytając Kości Zdrady nie czułam tego klimatu. Być może dlatego, że byłam świadoma, iż jednym z autorów jest Bill Bass - twórca Trupiej Farmy (o której czytałam już w kilku książkach i która budzi jednocześnie mój zachwyt i zgrozę!) i zadziałał... efekt placebo? Stwierdziłam, że ktoś taki wręcz musi pisać bardziej realistycznie niż osoby, które "tylko" zasięgały języka u specjalistów, by stworzyć ciekawą książkę...
Jefferson i Bass mają też dość wyszukane poczucie humoru i dość kontrowersyjnie rozbudowane pojęcie estetyki, które przypadło mi do gustu. Najlepszym tego dowodem jest cytat - " Tak naprawdę, chociaż rozkładające się na Trupiej Farmie zwłoki nie pachną jak kwiatki, zwłaszcza w upalne lato, to mają całkiem przyjemny aromat w porównaniu z zapachem uwalnianym przy wyjęciu jelit."

Powieść pisana jest z perspektywy antropologa Billa Brocktona, który zostaje poproszony przez policję z Oak Ridge o pomoc przy znalezionych, zamarzniętych zwłokach. Sprawa z pozoru całkiem normalna, ot po prostu ktoś wrzucił denata do basenu, który z racji temperatury panującej o tej porze roku, zamarzł. Sekcja zwłok miała być rutynowym badaniem - no może z jednym małym wyjątkiem - ciało musiało najpierw odtajać.
I tutaj pojawiają się schody. W ciele Leonarda Novaka (starszego pana, który okazał się wybitnym fizykiem z czasów Projektu Manhattan) znajduje się śmiercionośna "broń", która wywołała panikę (no i spory uszczerbek na zdrowiu niektórych bohaterów książki) - malutka, radioaktywna kapsułka. Bill i reszta osób, które brały udział w sekcji zwłok, narażeni są na skutki choroby popromiennej. W najgorszej sytuacji jest patolog, który wyciągał kapsułkę z ciała Novaka.
Nikogo nie dziwi fakt, że FBI zainteresowało się sytuacją i włączyło się do śledztwa.
Bill i jego "asystentka" Miranda starają się poznać przeszłość Novaka, docierają do jego byłej żony, odkrywają kolejne "świeże" zwłoki, a także ciało zabitego przed laty pisarza.
Co wydarzyło się przed laty w tym Atomowym Mieście? Czy osoby, które z pozoru pomagają Billowi w rozwikłaniu zagadki, na pewno są godne zaufania? Czy dwie kobiety, które różni wiekowa przepaść, które sprawiają wrażenie kompletnie nieszkodliwych, mogły dopuścić się zbrodni?

Kości zdrady to z pewnością ciekawa książka, która łączy ze sobą wątek historyczny i kryminalny, w taki sposób, że nie można doczekać się rozwiązania.
No i zdecydowanie zachęca do sięgnięcia po kolejną książkę, w której bohaterem jest Bill Brockton.

Ogólna ocena 9/10

sobota, 16 lipca 2016

Jacek Piekara - Młot na czarownice

 Autor, Jacek Piekara to urodzony w Krakowie, polski pisarz fantasy, dziennikarz, a także redaktor czasopism o grach komputerowych. Znany głównie z cyklu opowiadań o Inkwizytorze Mordimerze Madderdinie, czy czarodzieju Arivaldzie z Wybrzeża.

Po tylu częściach, które wychwalałam, ósmy tom cyklu, czyli "Młot na czarownice" jest...tragiczny! Przykro przyznać, ale to zdecydowanie najsłabsza część przygód Mordimera. Piekara powiela schematy, czytając miałam wrażenie, że "to już chyba gdzieś było", mało porywające historyjki, bezsensowna fabuła... szkoda.

Książkę otwiera opowiadanie Ogrody Pamięci, które traktuje o dziewczynce, która ponoć ma na ciele stygmaty i która została potraktowana przez swoich bliskich jak eksponat w zoo. Mordimer oczywiście ma zbadać sprawę, w czyli nic nowego, nic emocjonującego. Spotyka także swojego dawnego "znajomego" z czasów studiowania w Akademii Inkwizytorium. Vitus Mayo był, jak mówi Mordimer "koszmarem uczniów", który pracował jako asystent i można powiedzieć, że był sadystą - znęcał się nad uczniami, słyną z okrucieństwa - niby można go tłumaczyć, że zaprawiał młodziaków do prawdziwego życia, bo w końcu każdy inkwizytor powinien być twardzielem, jednak to nie miało za wiele wspólnego z nauką. Jak można się domyślić, Mordimer padł ofiarą tego zwyrodnialca i teraz otrzymał dar od losu - mógł się zemścić. Znamy na tyle Mordiego, żeby wiedzieć, że skorzystał z tego "dobrodziejstwa".
Dodatkowo "Ogród Pamięci" poważnie? To prawie jak "Pałac Pamięci" Hannibala...

Następnie mamy tytułowe opowiadanie - "Młot na czarownice". Mordimer zawitał do miasteczka Biarritz i jest uczestnikiem egzekucji mężczyzny oskarżonego o zabójstwo trzech kobiet. To miała być czysta robota. Wynajęty kat był okoliczną sławą. Niestety! Sznur zerwał się pod wisielcem dwa razy! Poznał tutaj dość kontrowersyjną postać - Ritę Złotowłosą, która czerpała wręcz niezdrową przyjemność z oglądania cudzego cierpienia.
Opowiadanie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Nie porwało, nie utrwaliło się w mojej pamięci... ot historyjka, którą zapomniałam równie szybko jak przeczytałam...

Dalej... "Mroczny krąg"... Mordimer dostaje zlecenie od samego biskupa, bo to sprawa poniekąd... "osobista" - dawny przyjaciel Jego Ekscelencji proboszcz Wasselrode podejrzewa, że w jego mieście ma miejsce sabat (jak nazwał to Mordimer "wewnętrzny krąg"). Ugh... nawet nie chcę sobie tego przypominać... "Pani Hagath"... nie ma to jak zwracać się do demona per Pani...

"Wąż i Gołębica" trochę uratowało Piekarę przed totalną klęską w moich oczach. No i mamy tu Kostucha! Nie wiem, czemu tak lubię tę postać, ale zawsze milej się czyta opowiadania z nim. Dodatkowo pierwszy raz zdałam sobie sprawę z tego, że nasz cudownie "pachnący" bohater jest bardzo zdolny! Został obdarzony wspaniałym darem, jakim jest pamięć ejdetyczna! Niby Mordimer wcześniej wspominał, że Kostuch ma doskonałą pamięć, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jakie to błogosławieństwo!
Ale wracając do fabuły. Jest trochę śmieszna - wampiry... ta cześć jest trochę mroczna, trochę klimatyczna, zaskakująca i co najważniejsze (w końcu!) wciągająca! Wyprawa do lasu, na bagna, do jaskiń była emocjonująca i co ważne Mordimer miał poważne kłopoty. No ale od czego ma się przerażającego Anioła Stróża?

Zamykający całość "Żar Serca" również nie był najgorszy i także uratował "Młot na czarownice".
Mordimer przypadkiem trafił do miasta, gdzie kanonik Tintallero opanował miasto i siał spustoszenie wśród mieszkańców. Wysyłał niewinnych ludzi na nieludzkie tortury (o ile można mówić o "ludzkich torturach"), doradzał katom, jak podkładać ogień pod stosy, aby skazani cierpieli jak najdłużej, a także odczuwał nadmierne podniecenie, oglądając cierpienia ludzi. Jednym słowem potwór! Mordimer chcąc, nie chcąc musiał "ocalić" miasto przed tym brutalnym oprawcą. I zrobił to w mistrzowski sposób. Przygotowanie porwania i przebranie w koźli strój... takie poczucie humoru może mieć tylko nasz Inkwizytor...
Kostuch! Co za niesamowita i dziwna "przemiana"! Kostuch ma jakieś uczucia? Potrafi być dla kogoś miły i... miłosierny? Jestem w głębokim szoku!

Niestety nie mogę wystawić książce zbyt wysokiej oceny, co nie zmienia faktu, że w wolnej chwili sięgnę po kolejne części (w nadziei, że będą lepsze i mój zachwyt powróci).

Zapraszam także do zapoznania się z moją recenzją poprzedniej części przygód Mordimera, czyli "Ja, inkwizytor. Sługa Boży" -> LINK 

Ogólna ocena 5/10

niedziela, 3 lipca 2016

Tess Gerritsen - Igrając z ogniem

Tess Gerritsen chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Autorka zarówno doskonałych thrillerów medycznych, serii książek o Rizzoli i Isles, ale także thillerów romantycznych takich jak Ciało, Telefon po północy, czy Czarna loteria. Tym razem postanowiła wprowadzić czytelnika w muzyczny i zarazem historyczny świat.

Ufff... co to była za uczta! Gerritsen jest dla mnie fenomenem. Czyta się ją ekstremalnie szybko, z ekstremalną przyjemnością i z ekstremalnym zainteresowaniem! Igrając z ogniem jest zarazem tak "gerritsenowa", że nie sposób nie rozpoznać stylu autorki, ale zarazem tak inna, że Tess zaskoczyła mnie swoją pomysłowością. Autorka przegenialnej serii o Rizzoli i Isles pisze kryminał z silnym wątkiem muzycznym i historycznym? Zdecydowanie nowe, wyjątkowe i emocjonujące!

Nie mogłam się doczekać sięgnięcia (raczej wypożyczenia, bo nie jestem wystarczająco bogata, by nabyć każdą książkę, której pożądam) po tę książkę. Kiedy okazało się, że wygrałam ją w konkursie, nie mogłam doczekać się otrzymania paczki. No i nadeszła ta chwila! Po godzinie czytania pochłonęłam pierwszą ćwiartkę tej historii i od samego początku mnie urzekła.

Wenecja. Młoda skrzypaczka z Bostonu szuka dla siebie pamiątki z tego wyjątkowego miasta. Co może być lepszego niż znaleziony przypadkiem świstek papieru z zapisanymi, tajemniczymi nutami? Początkowo Julia przekonana jest, że trafiła na wspaniałego walca, w którym się zauroczyła i który wprowadzał ją w wyjątkowy stan. Szybko okazuje się, że coś jest nie tak z tą nigdy nie opublikowaną kompozycją. Julia jest przekonana, że jej dziecko coś "opętało" i ma to związek z "Incendio". W końcu, czy to nie w momencie wykonywania tego utworu, jej malutka córeczka raniła śmiertelnie ich kota? Czy Julia nie została zaatakowana przez swoją córkę, gdy w skupieniu grała na skrzypcach tego walca? A co z "przypadkowym" upadkiem ze schodów, który jak podejrzewa Julia, zainscenizowała mała Lily? A może to Julia, podobnie jak jej matka, ma problemy psychiczne? Może stanowi zagrożenie dla siebie i swojej rodziny?
Młoda, przerażona kobieta za wszelką cenę chce poznać tajemnicę utworu, który sprowadził na jej rodzinę takie nieszczęście. Z przyjaciółką udaje się do Włoch i wypytuje o Todesco, a także (nieświadoma niebezpieczeństwa, jakie na siebie sprowadza) próbuje skontaktować się z rodziną, która przed laty była właścicielem książki z nutowym zapisem Incendio. Nie ma pojęcia, że wpadła na trop długo ukrywanej rodzinnej historii jednego z pretendentów do objęcia stanowiska premiera Włoch...

Jednocześnie autorka przedstawia nam smutną historię życia pewnego uzdolnionego, młodego Żyda, który na swoje nieszczęście żył w czasach II Wojny Światowej. Lorenzo Todesco był młodym skrzypkiem, który został poproszony o podszlifowanie umiejętności muzycznych Laury - wiolonczelistki. Żyd i Katoliczka widują się co środę i pilnie ćwiczą grę. Mają wystąpić w konkursie muzycznym, w którym mają duże szanse na wygraną. Jednak los krzyżuje im plany - "niewłaściwe" urodzenie Lorenza, w połączeniu z fatalną sytuacją w państwie i Europie, sprawiają, że młodzi nie mogą brać udziału w konkursie. Nieugięta Laura w ramach protestu postawiła na swoim i wyciągnęła swojego partnera na scenę. Jak można się było spodziewać, po bezbłędnym wykonaniu swojego utworu, zostali wyrzuceni, a Lorenzo pobity i upokorzony.
We Włoszech coraz większy nacisk kładziono na odizolowanie Żydów od społeczeństwa. Jak wiemy większość z nich skończyła w obozach zagłady. Taki sam los czekał rodzinę Lorenza - zarówno rodzice jak i młodsza siostra zginęli w jednym z obozów (całkiem możliwe, że na terenie Polski). Uratował się tylko jego brat Marco. A co się stało z naszym bohaterem? Spotkał go równie przykry los - dzięki swojemu talentowi został "ocalony" i rozdzielony z rodziną, która jechała na śmierć, a sam został wcielony do "orkiestry", która swoją grą miała zagłuszać krzyki palonych w krematoriach ludzi. Z czasem napisał pełen żalu i bólu utwór. Utwór, który po latach trafił w ręce jednego z weneckich antykwariuszy...

Oczywiście można się domyślić, że Tess przygotowała nam wyjątkową ucztę, gdzie oczywistość wcale nie jest taka oczywista, a rozwiązanie tajemnicy jest zbyt łatwe i proste, by w ogóle rozważać taką opcję...
Czy można było przewidzieć zakończenie? Myślę, że gdzieś w głębi duszy każdy podejrzewał, że Gerritsen zaplanowała jakąś bombę (w tym przypadku to dość... trafne określenie) i ma to ścisły związek ze... zdrowiem Julii. Jaki? Tutaj można było mieć kilka opcji. Czy ktoś trafi i zdemaskuje niecny plan autorki? Zdecydowanie zapraszam do czytania i delektowania się każdym zdaniem tej powieści!

Ogólna ocena 10/10

poniedziałek, 30 maja 2016

Olga Haber - Wyklęci

Olga Haber to o dziwo pseudonim krakowskiej pisarki Katarzyny Misiołek. Na okładkach książek możemy przeczytać trochę bzdurnych informacji typu - zakochana bez wzajemności w Stephenie Kingu (czy jakoś tak), miłośniczka czekolady, interesuje się tarotem...

"Wyklęci" to jej druga powieść i jest o niebo lepsza niż "Oni". Jednak nie da się ukryć, że kobieta chyba trochę minęła się z powołaniem, bo zdecydowanie bardziej powinna pisać literaturę kobiecą - jakieś romanse, dramaty itp, a nie kryminały/horrory/thrillery (czy jak to tam można nazwać i przyporządkować). Niby buduje napięcie, niby fajna akcja i bum... kretyńskie, beznadziejne, SZTUCZNE dialogi. Jakby tego było mało te niby typowo polskie powiedzonka... jakieś na dwoje babka wróżyła, gadanie o dupie Maryni czy jakoś tak... masakra! Aż przykro patrzeć, aż przykro czytać i cokolwiek przytoczyć. Koszmar.

Dodatkowo bardzo nie podoba mi się sposób kreacji mężczyzn w tej książce. Co jeden to gorszy... palant, burak, szowinista albo... po prostu gnojek. Jak nie prokurator Karski i jego przedmiotowe traktowanie kobiet, to znowu ten Zagórny i jego chamskie odzywki i prostackie komentarze w stosunku do chociażby Sowy, no i pieprzenie wszystkiego co się rusza. Nie wiem, czy autorka ma jakieś złe doświadczenia z mężczyznami, ma do nich jakąś awersję, czy po prostu to przypadek, jednak w moim uznaniu ma sporego minusa w zakresie kreowania postaci, bo jeśli chodzi o męskie postacie to praktycznie wszyscy są tacy sami albo tak samo zachowają się w różnych sytuacjach.

I niech mi ktoś wytłumaczy, jak można.... jak można do starego faceta, do tego gliniarza i do tego gościa z wydziału zabójstw mówić JERZYK?! No jak można zrobić coś takiego? Ugh! Odebranie męskości postaci na poziomie zaawansowanym!

Książę ciemności... jak czytałam fragment z wiedźmą przyzywającą tego... pana, nie mogłam powstrzymać śmiechu! Oczami wyobraźni widziałam Ozzy'ego Osbourne'a wyłaniającego się z mroku i niestety nie załapałam powagi tej sytuacji. I jeszcze nazwanie go "Ten, Który Wyszedł z Ciemności"! Prawie jak powiew dzieciństwa i niezastąpionego Voldemorta "Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać"! A wszystko przez tak oczywisty, nieszczęśliwy dobór słownictwa. No trudno. Następnym razem postaram się zachować powagę.

Ogólnie... cóż mogę powiedzieć? Z pewnością dużym plusem jest to, że w Wyklętych autorka skupiła się na wątku kryminalnym i mogłam sobie poczytać coś, co chociaż było namiastką kryminału. Niemniej... minusów było zdecydowanie za dużo.
Jednak no... może z kolejną książką będzie kolejny milowy krok? Bo przecież nie ulega wątpliwości, że między "Oni" i "Wyklęci" jest ogromna przepaść... wszystko teoretycznie idzie ku dobremu.

Zapraszam także do zapoznania się z moją recenzją pierwszej książki Olgi Haber "Oni" - LINK

Ogólna ocena 6/10

wtorek, 24 maja 2016

Jacek Piekara - Ja, inkwizytor. Sługa Boży

Autor, Jacek Piekara to urodzony w Krakowie, polski pisarz fantasy, dziennikarz, a także redaktor czasopism o grach komputerowych. Znany głównie z cyklu opowiadań o Inkwizytorze Mordimerze Madderdinie, czy czarodzieju Arivaldzie z Wybrzeża.

"Sługa Boży" to szósty tom (licząc książki według porządku chronologicznego) Cyklu Inkwizytorskiego. Książka podzielona jest na 6 części, z których każda tworzy mini opowiastkę z życia i pracy Mordimera.

Pierwszy... epizod to "Czarne płaszcze tańczą", gdzie nasz Inkwizytor, po spektakularnym uratowaniu miasteczka od "wilkołaków", zostaje poproszony o pomoc w uratowaniu podobno niesłusznie skazanego za zabójstwo syna pewnego kupca. Młody chłopak jest więziony w nieludzkich warunkach, jednak osoba odpowiedzialna za jego zatrzymanie trzyma go przy życiu. Bardzo szybko Mordimer odkrywa, że "oprawca" młodego zabójcy ma dość solidny motyw - utrzymanie przy życiu tego człowieka ma zapewnić wskrzeszenie jego zamordowanej siostry Pauliny. Końcówka... co to było? Anioł? Poważnie? I co znaczyły słowa, że Mordimer jest jak pożoga i spali wszystko, do czego się zbliży?

"Sługa Boży"... ach cóż to za sympatyczne opowiadanie? Jedno z ciekawszych, spośród tych, które dotąd miałam okazję czytać. Mordimer dostaje zlecenie od bogatego rzeźnika Knappe, by wyśledził kobietę, która dała mu kosza i hmm... żeby nastraszył ją na tyle, by w końcu zgodziła się wyjść za niego za mąż. Jest to niebezpieczne zadanie, przy którym towarzyszą mu zarówno Kostuch, czyli uratowany więzień z pierwszej opowiastki Zachariasz i bliźniacy Pierwszy i Drugi, których poznaliśmy w poprzedniej książce. Bardzo zgrabnie napisane, Piekara stworzył tu świetny klimat i dodatkowo genialnie wczułam się w akcję, gdy Mordimer próbował wyśledzić Elię, "wezwać" swojego Anioła Stróża... epickie!

Cóż mamy dalej? "Szkarłat i Śnieg", gdzie Mordimer powala swoimi manierami... A z czym mamy do czynienia? A no nasz inkwizytor przypadkowo przejeżdża z Pierwszym, Drugim i Kostuchem przez wioskę, w której mieszkańcy szykują stos dla kobiety "samosądnie" oskarżonej o potrójne zabójstwo i czary. W opowiadanku widzimy poniekąd inna twarz Mordimera, bo chyba pierwszy raz Piekara zdecydował się na uniewinnienie i odstąpienie od tortur. Coś nowego, coś ciekawego, no i Mordimer jak to zazwyczaj bywa, otrzymał zapłatę w naturze; którą w ramach jakże wielkiej przyjaźni i doceniania swoich... towarzyszy-sługów oddał Kostuchowi... no cóż... Jestem ciekawa, czy autor zdecyduje się w kolejnych częściach na wspomnienie chociażby doktora Gunda i tego, co robiono z nim w Amszilasie, czy gdzie tam Mordimer go odesłał.

"Siewcy Grozy", mimo, że to krótka opowiastka, zaintrygowała mnie od samego początku. Mroczny las, ciała bestialsko okaleczone i pogryzione... co za klimat! Kostuch jako "wybawiciel" biednej wieśniaczki... scenka wręcz komiczna i żałuję głęboko, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie Zachariasza, który powiedział coś SŁODKIM głosem.
Tak nawiasem ciekawi mnie, czemu każdy z trójki towarzyszy Mordimera jest jakimś dewiantem i hm... napaleńcem. No i do tego jeszcze ta nekrofilia Bliźniaków... no cóż.
Jednak wracając do fabuły - Mordimer miał ciężki orzech do zgryzienia. Cała wioska wymordowana w podobny sposób, aż trudno uwierzyć, że takie coś mogli zrobić ludzie. I jakimś cudem oczywiście jedyną ocaloną jest kobieta, która widzi w naszym inkwizytorze zbawienie...
Trochę dziwny ten pomysł... mam wrażenie jakby Piekara zaczerpnął inspirację z jakichś filmów o super robotach/mutantach wykreowanych na maszynki do zabijania.

Przedostatnie opowiadanko "Owce i wilki" było dość interesujące. Mordimer wpadł w prawdziwe kłopoty i do tego jeszcze groziła mu realna utrata życia z rąk jednego ze swych... kolegów po fachu. A całe zamieszanie ma miejsce w Tirianie, gdzie Mordimer ma zbadać środowisko kupców i znaleźć człowieka, o którym mówił mu jego klient, który w zasadzie wcale nie był tym, za kogo się podał.

No i na końcu historia, która dla wielu mogłaby się wydawać ukazaniem ludzkiego oblicza Mordimera, bo w końcu ruszył na poszukiwania swoich "przyjaciół", czyli Kostucha i Bliźniaków, którzy zniknęli bez śladu. No ale powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie zlecenie od Biskupa Hez-Hezronu, inkwizytor nie miałby pojęcia, że jego towarzysze broni zniknęli, bo i nie potrzebowałby ich pomocy.
Cała fabuła rozbija się o poszukiwanie prałata Bulsani, który jak podejrzewa Mordimer doprowadzi go i do długu, który miał wobec klienta inkwizytora, jak i do Kostucha. Jakby tego było mało być może dotrze do sekty, która składa ofiary z dziewic. Nic bardziej mylnego!

Jak można ocenić całość? Myślę, że bardzo dobrze. Każde z opowiadań miało w sobie coś ciekawego. Każda z historii w pewien sposób mnie zaciekawiła albo miała elementy, które cieszyły moje oczy i umilały czas spędzony z książką. Jednak osobiście wolałabym, żeby tych historii było mniej - mniejsza ilość na rzecz jakości i długości to zawsze dobry wybór.

Zapraszam także do zapoznania się z moją recenzją poprzedniej części przygód Mordimera, czyli "Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie" -> LINK

Ogólna ocena 8/10

czwartek, 5 maja 2016

Olga Haber - Oni

Olga Haber to o dziwo pseudonim krakowskiej pisarki Katarzyny Misiołek. Na okładkach książek możemy przeczytać trochę bzdurnych informacji typu - zakochana bez wzajemności w Stephenie Kingu (czy jakoś tak), miłośniczka czekolady, interesuje się tarotem...

"Oni" to jej debiutancka powieść grozy - jak szumnie napisano na okładce. Opowiastka bardzo nierówna - momentami miała zadatki na dobry horror, chwilami była mdła, czasem naiwna i wręcz głupia. Może problem tkwił w tym, że jak wyżej nadmieniłam, to jej debiut? Może w kolejnych książkach będzie lepiej?

Z czym mamy tu do czynienia? 36letnia Natalia pomieszkuje sobie wraz ze swoim młodym, 24letnim kochankiem Łukaszem w domku letniskowym swojego byłego mężczyzny Emila (którego o zgrozo co chwilę wspomina - a bo to kubek, który Emil kupił, a bo była tu kiedyś z Emilem, a bo Emil w takiej sytuacji zrobiłby coś tam, a bo Emil był taki, a tu obiecała Emilowi, że coś zrobi... blablabla). Wszystko z pozoru świetnie się układa, jednak z czasem zaczynają dziać się dziwne rzeczy.
Natalia ma wrażenie, że ciągle jest obserwowana, przez małe miasteczko przechodzą gwałtowne burze z zielonymi wyładowaniami, które z pozoru są normą dla mieszkańców. Dodatkowo ludzie zaczynają postępować w nadmiernie brutalny i "zły" sposób - jedna z letniczek została porwana i zgwałcona; inna kobieta wrzeszczała na pół ulicy o ogniu piekielnym i wręcz wpadła w szał, do tego ktoś podpalił starszemu panu dom, a także dawny znajomy Natalii i Emila chciał ją zgwałcić na rowerowej wycieczce.
Teoretycznie wszyscy uznają to za normalność - w końcu w lato jest dużo przyjezdnych turystów i letników, więc nie wiadomo, co to za ludzie i do czego są zdolni. Jedyną osobą, która łączy ze sobą fakty jest Maciek - sąsiad Natalii, który opowiada jej niesamowita historię rodem z serialu Z Archiwum X. Główna bohaterka czuje się coraz bardziej nieswojo i prawie namacalnie czuje zbliżające się niebezpieczeństwo.
No i na sam koniec opowieści, jak można się spodziewać, dochodzi do prawdziwej tragedii, za którą Natalia zapłaci długimi latami spędzonymi za kratkami.

Najgłupszą rzeczą w całej książce były chyba telepatyczne rozmowy z kotem, który wcale kotem nie był (w końcu był tylko jakimś tam duchowym bytem, który ulokował się w biednym zwierzaczku. No cóż... kto co woli, jednak gadanie telepatyczne z kotem było co najmniej dziwne.

Pani Haber niby budowała klimat, czasem udawało jej się wprowadzić fajny, mroczny nastrój, ale przez większą część tej niezbyt długiej książki nic się nie działo. Natalia, jej miłosne rozterki, kolejne kłótnie z Łukaszem, wspominanie Emila i trochę... niedojrzałe przemyślenia i rozważania.

Historia miała potencjał, ale autorka chyba jeszcze nie do końca wdrożyła się w pisanie i nie opanowała na tyle warsztatu, żeby pisać powieści grozy (bo moim zdaniem, żeby pisać horrory, dobre horrory, trzeba naprawdę plastycznie pisać i umiejętnie budować napięcie, a tutaj tego zabrakło). Na zwykłą opowiastkę i jakiś... paranormalny romans/dramat (nie wierzę, że to napisałam) taki styl pisania by się nadał i jak najbardziej sprzyjałby pozytywnemu odbiorowi książki.

Ogólna ocena 5/10

wtorek, 3 maja 2016

Lisa Gardner - Nie bój się

Lisa Gardner to popularna amerykańska autorka, której powieści stale plasują się w ścisłej czołówce list bestsellerów. Do jej dzieł należą między innymi dwa cykle książek - w jednym główną bohaterką jest Kimberly Quincy, a w drugim D.D. Warren. Dodatkowo wydawała także książki pod pseudonimem Alicia Scott, gdzie częstowała czytelnika literaturą z pogranicza romansu i sensacji.

"Nie bój się" to siódmy tom cyklu o detektyw bostońskiej policji D.D. Warren.
Mamy tutaj podział narracji - raz narrator wszechwiedzący, raz narratorką jest kobieta, która ma bardzo rzadką mutację genu i nie odczuwa bólu, dodatkowo jest także terapeutką D.D., która uległa poważnemu "wypadkowi" na miejscu zbrodni. No i jakby tego było mało - prawie w połowie książki pojawia się kolejny narrator - Różany Zabójca (jak został ochrzczony przez media). Jak zawsze trochę wybija to z rytmu, ale Gardner jest na tyle dobrą pisarką, że nie odczuwam jakiegoś wybitnego dyskomfortu.

Tak jak wspomniałam, D.D. odwiedza późną porą miejsce niedawnego morderstwa młodej kobiety. Ma wrażenie, że nie jest sama i ostatecznie ktoś zrzuca ją ze schodów, a ona sama spadając, strzela na oślep ze swojej służbowej broni. Po kilku tygodniach ciągle nie pamięta, co się wydarzyło i dlaczego w ogóle udała się do tego domu. Jakby tego było mało jest na zwolnieniu lekarskim i bardziej przypomina kalekę, niż policjantkę z wydziału zabójstw. Spadając, doznała poważnych urazów szyi i ramienia. Jak o tym czytałam, aż sama skrzywiłam się z bólu.

Pojawia się kolejna ofiara i jak można się spodziewać, D.D. nie potrafi usiedzieć na miejscu i próbuje wkręcić się w śledztwo, oczywiście nieoficjalnie, bo szef w życiu nie zgodziłby się na takie ryzyko. Wraz z mężem Alexem, który czasami służy policji swoją wiedzą na temat śladów krwi, odwiedza drugie miejsce zbrodni i starają się wymyślić możliwy scenariusz. Są zaskoczeni odkryciami i zaczynają zastanawiać się, czy morderca nie jest powiązany np. z zakładem pogrzebowym, bo skoro preferuje przebywanie z martwą (a nie ciągle żywą) ofiarą, raczej jest przyzwyczajony do widoku nieboszczyków.

Sprawa nabiera kolorów, gdy pani sierżant dostaje... prezent od mordercy - zostawił szampana i wiadomość z życzeniami powrotu do zdrowia. Jednocześnie policja znajduje powiązania między Różanym Zabójcą a mordercą sprzed lat, który całkiem (nie)przypadkiem okazuje się biologicznym ojcem doktor Glen, która jak wcześniej wspomniałam jest terapeutką Warren. Policja wyraża chęć rozmowy z siostrą "nieczułej na ból" psychiatry, która w ramach powiedzenia "niedaleko pada jabłko od jabłoni" również jest morderczynią (dodatkowo najmłodszą przestępczynią, która została sądzona jak dorosły człowiek). Liczą na to, że kobieta pomoże poznać im tożsamość mordercy.

Książka jak zawsze fenomenalna. Bardzo podoba mi się pomysł z morderczą rodzinką. W sumie cała trójka była niezłymi dewiantami - ojciec seryjny morderca, który lubował się w wycinaniu pasów skóry swoim ofiarom; starsza córka w wieku 14 lat zabiła swoją pierwszą ofiarę (bo przecież krew jest miłością!), a już w więzieniu dopuściła się kolejnych trzech zabójstw; no i młodsza siostrzyczka, która teoretycznie wiodła szczęśliwe życie pod opieką troskliwego, przybranego ojca, która walczyła ze swoja nienaturalną odpornością na ból i która także w pewien sposób czuła zew krwi (no bo kto normalny wycina kawałeczki skóry swoim... jednorazowym przygodom nocnym?).

Miło czasem poczytać o superbohaterach, którzy, jak się czasem okazuje, nie są jednak ze stali. D.D. Warren, która zawsze uchodziła za niezniszczalną maszynkę do wykrywania zbrodni i pakowania złych ludzi do więzień, tym razem walczy ze swoim ciałem, które ją zawiodło. Widzimy tutaj wewnętrzne rozdarcie i ból. Kobieta wie, że całym jej życiem jest łapanie morderców; wie, że musi być w pełni sprawna, aby móc pracować. Tylko jak przechodzić proces rekonwalescencji, gdy każdy ruch sprawia niewyobrażalny ból? Dodatkowo świadomość, że nie może nawet przytulić swojego dziecka, czy objąć męża, działa na nią destrukcyjnie. Fajnie... bo czasem niezniszczalni bohaterowie są tak samo realni i prawdziwi, jak... świat wykreowany w Harrym Potterze.

Ogólna ocena 10/10

wtorek, 26 kwietnia 2016

Matt Ruff - Złe małpy

Matt Ruff, to amerykański, postcyberpunkowy kultowy pisarz SF (cokolwiek to znaczy), który stworzył między innymi alternatywny świat, w którym Arabia Saudyjska staje się dominującym mocarstwem, a Ameryka fundamentalistycznym zaściankiem. 
  
Książka kupiona za bezcen, bo "opis z tyłu wydał się całkiem ciekawy". Długo zwlekałam z czytaniem tej powieści, która została zakwalifikowana do "thrillera sf" (nawet nie wiedziałam, że kiedykolwiek świadomie sięgnę po taką lekturę), ale w końcu przyszła pora i na nią.
Z pewnością nie żałuję, bo czytało się to całkiem przyjemnie i co ważne - bardzo szybko. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że nieźle się przy tej książce ubawiłam! Tak pokrętna i irracjonalna fabuła, tyle różnych scenariuszy zakończenia i bum... jedno popołudnie i po książce...

Cóż my tutaj mamy? Kobietę, która została zamknięta w areszcie w "oddziale dla czubków". Pana doktora, zapewne psychiatrę, który chce z nią porozmawiać i zapewne sprawdzić, czy jest poczytalna. Jane Charlotte opowiada mu fascynującą historię swojego życia, tajemniczej organizacji (zwanej jakże oryginalnie "Organizacją") i jednej z jej sekcji, w której służy i którą nazywa Złymi Małpami. Zaznajamia nas także ze swoją (można w zasadzie tak to nazwać) pierwszą sprawą - zabójstwem mężczyzny, którego podejrzewała o bycie Aniołem Śmierci (lub jak kto woli Zabójcą z Route 99).

Rozmawiający z nią lekarz weryfikuje jej opowieść, gdyż jak można się domyślić, ani trochę nie wierzy tej kobiecie. Niby część faktów się zgadza, ale broń PN, z której można "wystrzelić" ZS albo WM (czyli odpowiednio zawał mięśnia sercowego i wylew mózgowy)? No cóż... lekkie science-fiction. No ale co mamy dalej? Dalej okazuje się, że Dixon (o którego morderstwo została oskarżona) ma na nią haka - kobieta współżyła z... młodymi chłopcami. Jakimś cudem nie wyrzucają jej ze Złych Małp i zlecają nowe zadanie - bardzo poważne zadanie.

No i właśnie! Żeby nie było nudno na horyzoncie pojawia się kolejna organizacja! Tych "złych". Zwie się Gromada i dziwnym trafem do jej szeregów, wiele lat temu przystąpił brat Jane, czyli Phil.
I tak dalej i tak dalej, zanurzamy się w tę niesamowitą historię i świat science-fiction. Kiedy już jesteśmy pewni, że koniec końców okaże się, że Jane jest po prostu psychicznie chora i tak jak próbował pokazać to lekarz, wymyśla historię, żeby wytłumaczyć swoją zbrodnię, mamy wielki finał!

A co mamy w finale? Jedną wielką mistyfikację, którą (jak myśli Jane) przygotowały Złe Małpy, by pojmać i unieszkodliwić Phila. Jednak polecam dotrwać do końca i przekonać się, co wymyślił dla nas autor tej książki! Naprawdę warto!

Myślę, że z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę. Rzecz jasna idealnie sprawdzi się dla ludzi, którzy lubią takie rzeczy - pokrętna, chora i dziwaczna fabuła, która co chwile zmienia się nie do poznania. Bo nic nie jest takie na jakie wygląda, prawda?

Ogólna ocena 7/10

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ramiro Pinilla - Pusty cmentarz

Ramiro Pinilla to hiszpański pisarz, który zmarł niecałe dwa lata temu. Autor ponad dwudziestu powieści, którymi zasłużył na miano jednego z najważniejszych baskijskich pisarzy.
 
"Pusty Cmentarz" to drugi tom cyklu o Samuelu Esparta. Jak dotąd nie miałam okazji zapoznać się z pierwszym, o genialnym tytule "Jeszcze tylko jeden nieboszczyk".

Przechodząc do meritum - nie tego się spodziewała, gdy dostałam tę książkę w swoje dłonie. Przede wszystkim opis okładkowy jest za dobry, jak na treść zawartą w tej opowieści. No albo można rozważyć też inną opcję - po prostu książka jest dobra, ale nie dla takiego czytelnika jak ja; czytelnika, który wymaga wciągającej, mocnej fabuły i krwawo-kryminalnych wydarzeń. Tutaj... tutaj zdecydowanie tego zabrakło.

W zasadzie przez większą część tej opowieści zastanawiałam się, czy ta książka jest o tym, że ktoś pisze książkę i zbiera do niej materiały (które akurat szczęśliwie okazują się toczącym się śledztwem i wrażeniami z przesłucha świadków), czy bardziej o tym, że księgarz i pisarz amator próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa młodej kobiety i co za tym idzie, dostać ciekawy materiał na przyszłą powieść...

Od pierwszych rozdziałów wieje nudą. Do tego przerysowane dialogi i postacie tak ograniczone, że aż to boli. Mieszkańcy niewielkiego miasta, którzy dopasowują wydarzenia i sytuacje do własnych przekonań i nie zamierzają spojrzeć na sprawę trzeźwym i logicznym osądem.

A o cóż chodzi w tej historii? Mamy morderstwo młodej dziewczyny, którą uwielbiali wszyscy mieszkańcy baskijskiego miasta. Od razu wszyscy rzucają podejrzenia (a raczej wydają niepodważalny wyrok, bo nie słuchali żadnych racjonalnych argumentów) na tzw. przywłoki, czyli nie-Baska (który jak można się spodziewać jest traktowany jak niższa rasa...).
O wydarzeniu dowiadujemy się w dość niecodziennym miejscu, bo w księgarni; którą prowadzi nasz główny bohater i zarazem pisarz-detektyw. Sancho, znany również jako Samuel, chce na przekór ludności Getxo, rozwikłać sprawę morderstwa pięknej Anari, no i jak można się domyślić, chce ją także spisać i wydać w formie książki. Po kolejnych przesłuchaniach świadków i osób związanych z dziewczyną, Sancho coraz bardziej wierzy w niewinność "przywłoki", który (jak większość bohaterów książki "zapomniała" i woli sobie nie przypominać) miał na imię Pedro.

Uf... namęczyłam się czytając tę pozycję. Jest napisana trochę nieciekawym językiem, który spowalnia czytanie. Dodatkowo świadomość czasów, w jakich toczy się akcja, także mnie nie zachęciła. Rozwlekłe dialogi, które tak naprawdę nie wnosiły niczego ciekawego do treści... niezbyt wyraziste postacie, które ani nie wzbudzały sympatii, ani nie budziły nienawiści. Zbyt przeciętnie... niestety.

Ogólna ocena 6/10

środa, 17 lutego 2016

Beverly Barton - Piąta Ofiara

Beverly Barton to amerykańska autorka kilkudziesięciu romantycznych thrillerów takich jak Grzech niewiedzy, Każdy jej krok, Zabójcza bliskość, czy Gra o śmierć, które (podobno) łączą zmysłową opowieść o namiętności z sensacyjną intrygą.

Po "Piątą Ofiarę" sięgnęłam, bo przekonał mnie opis na okładce i przyciągające jak magnes słowa "Agent FBI" (bo przecież mój mózg przestaje myśleć, jak widzę, że książka jest o seryjnych mordercach albo o agentach FBI albo jeszcze lepiej - o jednym i drugim, co ma miejsce wystarczająco często). W zasadzie szkoda, że nie czytałam dalej - o Genny i jej jasnowidztwie i jak się później okazało pierdołach o komunikacji ze zwierzętami (co za absurd! Nie przepadam za tego typu wymysłami... pewnie dlatego, że bliżej mi do faktów i rzeczy namacalnych.)

Zadziwia mnie płytkość relacji, które są opisywane w tej, czy podobnych książkach - główna bohaterka poznaje głównego bohatera i po kilku dniach nagle nie widzą poza sobą świata? Gdzie tu odniesienie do prawdziwego życia? Gdzie realizm? Nie rozumiem... zupełnie nie rozumiem. A Piąta Ofiara przeszła samą siebie. Tutaj bohaterowie spotkali się w "nadzwyczajnych okolicznościach", kiedy to super agent FBI (nie muszę wspominać, że przystojny, męski, wysoki i poniekąd pokrzywdzony przez życie, bo to oczywista oczywistość, prawda?) ma problem - auto utknęło w rowie, na dworze panuje śnieżyca, a do miasta ma spory kawałek drogi - i pojawia się na progu domu "wariatki", która ma dar jasnowidzenia i (o zgrozo) potrafi komunikować się ze zwierzętami. Szanowny agent po kilku godzinach w jej towarzystwie zachowuje się tak jakby znał ją od lat (które ona poświęciła głównie na skuteczne uwodzenie jego osoby) i tak jakby od lat nie widział żadnej kobiety... no cóż, może mamy do czynienia z jakimś niewyżytym gościem, ewentualnie z jakąś życiową niedojdą, która ma problem z relacjami i ślini się na widok co ładniejszej kobiety? A ona? Po całej dwudniowej znajomości z tajemniczym i nowym w mieście agentem myśli o nim w kategoriach "chciałabym, żeby coś z tego wynikło", "chyba coś nas do siebie przyciąga", "chyba ma do mnie słabość, bo wyraźnie połączyła nas jakaś chemia"... ręce opadają, oczy bolą i szczęście, że to nie audiobook, bo uszy by krwawiły.

Takich głupot dawno nie czytałam. Głupoty wymieszane z nawet sensownym pomysłem na zbrodnie i MO, ale wykonanie i fabuła... koszmar. Co nie zmienia faktu, że jest to pierwsza książka (i to wcale nie jest komplement, a wręcz obelga), gdzie w ogóle nie potrzeba policji, agentów FBI i śledztwa, bo przecież wybitnie uzdolniona główna bohaterka i zarazem główny cel psychopatycznego mordercy, jest tak świetna, że porozumiewa się ze zwierzętami, mieszkającymi w lesie, które osaczają wielokrotnego zabójcę. Chwała Bogu, że w ostatniej chwili pojawili się i Jacob i Dallas, bo myślałam, że całą sprawę rozwiąże wataha wilków!


Przeżywałam ciężkie chwile, czytając tę książkę. Sama nie wiem, czemu sobie tak szkodzę... chyba dlatego, że ciągle naiwnie wierzę w to, że znajdę naprawdę dobry ekhm "thriller romantyczny", co do tej pory mi się nie udało, ale się nie poddaję.

Raczej odradzam, no chyba, że ktoś tak jak ja lubi sobie szkodzić i marnować czas.

Ogólna ocena 4/10